banner SWW

Porażka czy sukces na Jangi-Tau?

janga_lead_lodowiec.jpg

Jangi-Tau (prawdopodobnie 5085 m) albo po prostu Janga, to mało znana i jeszcze mniej odwiedzana góra w Kaukazie. Spotkał ją podobny los leżącą kilka kilometrów dalej Szcharę(5193 m). Za trudna, aby mógł na niej istnieć jakikolwiek ruch turystycznych. Na pierwszy rzut oka: wymagająca, skomplikowana i niebezpieczna, przez co tylko nieliczni alpiniści się na nią zamierzają. górę. Szchara i Janga, co niektórych może zaskoczyć, to dwie najwyższe góry Gruzji. Kazbek (a właściwie Mkinwarcweri) na który wszyscy jeżdżą, przy tych górach, może się co najwyżej zapaść pod ziemię. My umyśliliśmy sobie odczarować trochę urok Jangi i sprawdzić czy rzeczywiście taki diabeł straszny.

Topo południowej ściany Jangi z przewodnika A. F. Naumowa.Topo południowej ściany Jangi z przewodnika A. F. Naumowa.

Drugą rzeczą, na jaką można się natknąć w internecie, jest krótka notatka i kilka zdjęć austriackiego narciarza z 2012 roku. Ale to był nasz as w rękawie, gdyż rzeczonego narciarza, Petera, znałem i dostaliśmy od niego kilka pomocnych wskazówek i zdjęć.

Jednakże koniec końców, informacje były nadal lakoniczne: przejść przez bardzo uszczeliniony lodowiec Chalde, potem wspiąć się 1000-metrową lodową-śnieżną ścianą na przełęcz Sandro, następnie podążać łatwą granią aż do szczytu robiąc po drodze jeden zjazd. Tyle wiedzieliśmy. Zatem 21 lipca 2018 roku zmierzyliśmy zamiary na zachcianki, spakowaliśmy sprzęt, ubrania i jedzenie na 8 dni i wyruszyliśmy.

Najpierw do „wioski” Chalde, co samo w sobie jest mini-przygodą.Dzisiaj Chalde to kilka zrujnowanych domów. W okresie letnim mieszka tu jedna rodzina, która prowadzi guest house. W czasach swojej świetności było zamieszkiwane przez 5 dużych rodzin trudniących się wypasem bydła i rolnictwem. Po rozpadzie Związku Radzieckiego wioska opustoszała, nikt nie chciał tutaj pozostać.

Opuszczone pozostałości domostw wioski Chalde.
Opuszczone pozostałości domostw wioski Chalde.

Po obiedzie w Chalde porzucamy nasz samochód i ruszamy w głąb doliny. Po drodze mijamy turystów-trekersów, nieużywane i rozpadające się chaty pasterzy, małe stado krów. Podejście w stronę lodowca Chalde jest żmudne i strome. Szukamy drogi wśród krzaków i brzozowych zagajników, kluczymy wśród moren. Ślady kopyt i butów znikają całkowicie – zostajemy tylko my i góry.

Mimo iż znajdujemy się na wysokości szczytu Rysów, to kaukaska roślinność rozkwita.
Mimo iż znajdujemy się na wysokości szczytu Rysów, to kaukaska roślinność rozkwita.
Przechodzenie przez „podobno” niezwykle uszczeliniony lodowiec Chalde.Przechodzenie przez „podobno” niezwykle uszczeliniony lodowiec Chalde.

Z lewej strony doliny przedostajemy się przez czoło lodowca na jego prawą morenę. Gdy morena się kończy schodzimy znów na lodowiec i szukamy przejścia przez labirynt szczelin, seraków i lodowych wież. Lodowiec nie jest taki zły jak wynikało z opowieści, z jego lewej strony znajdujemy znośnie przejście przez najbardziej rozoraną część. 23 lipca, po dwóch dniach wędrówki i dwóch biwakach docieramy do plateau na 3700 m. Stąd rozpoczniemy wspinaczkę. W końcu możemy zobaczyć z bliska na co właściwie mamy się wspiąć.

Nasz namiot na plateau pod południową ścianą Jangi-Tau.
Nasz namiot na plateau pod południową ścianą Jangi-Tau.

24 lipca wstajemy bardzo wcześnie, aby móc czwartej nad ranem zacząć 1000-metrową wspinaczkę na przełęcz Sandro (ok. 4800 m). Z początku idzie gładko, sprawnie pokonuję stromy i pełen szczelin lodospad w dolnej części ściany. Potem zmieniamy się na prowadzeniu i Ola przechodzi mniej stromą część ściany, co zbliża nas do wiszącego lodowca. Ola zaczyna wyrażać swoje obawy co do tego jak stąd zejdziemy – od pewnego czasu nie mamy asekuracji, śnieg jest sypki i wyjeżdżający, a te szczeliniaste lodowcowe progi trzeba będzie pokonać w dół. Ja z doświadczenia wiem, że zejdziemy, tylko jeszcze nie wiem jak.

Wspinaczka przez lodospad w dolnej części ściany.
Wspinaczka przez lodospad w dolnej części ściany.

Ściana wiszącego lodowca jest stroma i zalodzona. Chcę pójść na łatwiznę i obejść go prawą stroną. Jednak gdy zbliżam się do szczeliny brzeżnej okazuje się, że przede mną jest seria przynajmniej trzech mniejszych szczelin pokrytych cienką warstwą śniegu. Nie, to nie na moje nerwy. Szybko zmieniam koncept i decyduję się przejść przez środek wiszącego lodowca.

Widok na górną część ściany i wiszący lodowiec. Pogoda zaczyna się psuć.
Widok na górną część ściany i wiszący lodowiec. Pogoda zaczyna się psuć.

Gdy dostaję się na niego okazuje się, że jest to około 50°+ lód, czysty lód. Wspinaczka lodowa z wielkimi pleckami na prawie 5000 metrów? Tak! Witamy w Kaukazie. Zaczynamy się wspinać w lodzie – zamieniamy wspinaczkę na lotnej na robienie stanowisk i wyciągów. Wszystko zaczyna iść powoli, a przełęcz wydaje się tak blisko. Przychodzi chmura i zrywa się wiatr, który zaczyna w nas siekać kawałkami śniegu i lodu. Widoczność zmniejsza się do około dziesięciu metrów. Po kilku wyciągach tracę rachubę, przełęcz nie wydaje się przybliżać, wiatr staje się coraz bardziej dotkliwy, chcielibyśmy już się schować po drugiej stronie przełęczy.

Robimy nie-wiem-ile wyciągów. 8? 10? 12? Ale w końcu docieramy na przełęcz. I tutaj kolejna niespodzianka: z jednej strony przełęczy nawis i przepaść, a z drugiej strony ściana, którą właśnie się wspięliśmy. No tak, tego można było się spodziewać. Wiatr zwala z nóg. Czyli nie odpoczniemy tu ani na chwilę. Musimy zrobić stąd kilkusetmetrowy trawers do miejsca biwaku, ale przez chmurę nie wiemy gdzie się w niego wbić. Popołudnie ma się ku końcowi, zbliża się wieczór.

Na czuja poruszamy się po grani, próbujemy znaleźć trawers, ale co chwilę trafiamy źle i musimy się cofać. Wiatr wyciąga z nas resztki ciepła. Gdy chmura na chwilę się rozprasza zauważamy trawers, 100 metrów pod nami. Szlag, jesteśmy za wysoko!

Schodzimy w dół, przechodzimy trawers i w zawierusze docieramy na plateau lodowca, gdzie planowaliśmy biwak. Tylko jak rozbić w takich warunkach namiot?! Wiatr nie ustaje na sile, płatki śniegu i gradowe kulki sieką w twarz, zaczyna się ściemniać. Pierwsze co przychodzi mi do głowy, to zjechanie do szczeliny. Jednak okazują się one zbyt przepastne, głębokie i nieprzystępne. Niestety, biwak w środku lodowca, osłonięty od wiatru, się nie uda.

Próbujemy się wkopać w śnieżne zbocze, aby choć trochę osłonić się od wiatru. Jednak to co wykopujemy bardzo szybko jest zasypywane zwiewanym śniegiem i gradem. Gdy w końcu nasza osłona wydaje się dostateczna, próbujemy rozłożyć namiot. W tym wietrze jest to nie lada wyzwanie. Łamiemy pałąk. Sytuacja robi się dramatyczna. Wczołgujemy się do szarpanej wiatrem szmaty namiotu. Co dalej? Załamujemy ręce, pomysłów brak. Przynajmniej wewnątrz jest trochę cieplej i nie wieje.

Po burzy mózgów i wielu próbach, za pomocą plastra i kawałka rurki, udaje nam się zreperować pałąk i postawić namiot. Nasza sytuacja trochę się poprawia. Mimo wiejącego wiatru i śniegu zakopującego ściany namiotu, wnętrze wydaje się nawet przytulne. Gotujemy herbatę, przygotowujemy liofilizowane danie na kolację, a następnie próbujemy się ułożyć do snu. Jest druga w nocy.

Chaos wewnątrz namiotu rozbitego podczas burzy śnieżnej.
Chaos wewnątrz namiotu rozbitego podczas burzy śnieżnej.

Nie śpimy dobrze, co chwilę budzi nas ryk wiatru, zastanawiamy się czy coś się za chwile nie złamie albo nie podrze w naszej delikatnej konstrukcji. Sypiący śnieg i grad wciąż zakopuje ściany i zmniejsza powierzchnię namiotu. Pogoda nie odpuszcza, cały następny dzień i kolejna noc mija nam w podobny sposób. Prognozy nie wskazują na szybką poprawę pogody. W dzień wiatr trochę słabnie na sile, jednak w nocy mamy burzę z gradem i wichurę. Jednak wytargaliśmy na tę przełęcz spore zapasy gazu i jedzenia. Możemy poczekać.

Przez noc namiot został w połowie pogrzebany pod śniegiem. Mimo to o poranku budzi nas słońce.
Przez noc namiot został w połowie pogrzebany pod śniegiem. Mimo to o poranku budzi nas słońce.

26 lipca, mimo że prognoza tego nie zapowiadała, po kolejnej niespokojnej nocy budzi nas słońce. Wyglądamy z namiotu i naszym oczom ukazuje się czyste, błękitne niebo. Hm... tego nie było w naszym planie. Z drugiej strony czuliśmy, że to może być jedyna szansa na szczyt. Trochę czasu zajęło zanim się przygotowaliśmy na atak szczytowy, co skończyło się tym, że wyruszyliśmy o 11-stej.

Przełęcz Sandro to, mimo wszystko, niesamowite miejsce biwaku. W tle wierzchołki Szchary (5913 m). Czerwoną strzałką zaznaczony punkcik, który jest naszym namiotem.
Przełęcz Sandro to, mimo wszystko, niesamowite miejsce biwaku. W tle wierzchołki Szchary (5913 m). Czerwoną strzałką zaznaczony punkcik, który jest naszym namiotem.

Wspięcie się na Jangę Wschodnią (5033 m) zajmuje nam półtorej godziny. Do szczytu docieramy zmęczeni, tutaj w górze wiatr wcale nie osłabł, wydaje się jeszcze mocniejszy niż na przełęczy. Przed nami jeden zjazd na linie, a później 1.2 km grani, aby osiągnąć główny wierzchołek. Nie wygląda bardzo wymagająco.

Na szczycie Jangi-Tau Wschodniej (5033 m).
Na szczycie Jangi-Tau Wschodniej (5033 m).
Pozostała część grani i główny wierzchołek Jangi-Tau (5085 m).
Pozostała część grani i główny wierzchołek Jangi-Tau (5085 m).

Jednak jest późno, nasza forma tego dnia pozostawia wiele do życzenia. Ola stwierdza, że podczas podejścia czuła się jak pijana i boi się, że się przewróci i ściągnie nas oboje z grani (jako, że idziemy związani liną). Ja jestem przeciwnego zdania, grań wygląda na łatwą, jedną z łatwiejszych jakie widziałem w Kaukazie. Po chwili dyskusji decydujemy się jednak zawrócić. Mroźnie i zwalające z nóg podmuchy wiatru bywają całkiem przekonujące. Cel pozostaje nieosiągnięty, nasza droga nie jest ukończona.

Nastroje w zespole.
Nastroje w zespole.
Zejście do namiotu. W tle Kosztan-Tau (5152 m) i stoki Szchary (5193 m). Te wszystkie pięciotysięczniki wydają się być na wyciągnięcie ręki!
Zejście do namiotu. W tle Kosztan-Tau (5152 m) i stoki Szchary (5193 m). Te wszystkie pięciotysięczniki wydają się być na wyciągnięcie ręki!

Schodzimy sprawnie do namiotu. W końcu mamy trochę słońca i czasu. Możemy odkopać namiot, podsuszyć rzeczy i zastanowić się co dalej.

Przychodzi kolejna noc, a wraz z nią kolejna burza z gradem. Pogoda zabiera nam złudzenia. Decydujemy się schodzić na następny dzień. Rano 27 lipca pakujemy nasz obóz, następnie trawersujemy do przełęczy i zaczynamy zjazdy wiszącym lodowcem. Tego dnia nie ruszyliśmy wcześnie, bo czekaliśmy na poranne przepogodzenie, co spowodowało, że pod wpływem operacji słonecznej śnieg zaczynał się topić. Z przełęczy robimy 7 zjazdów z lodu, ze stanowisk Abałakowa. Nim je skończyliśmy jesteśmy już całkiem przemoczeni, śnieg zamienia się w wodną breję, a lodowcem płyną potoki. Kiedy dotykamy stopami łatwiejszego terenu pod lodowcem orientujemy się, że jesteśmy w pułapce! Zewsząd schodzą mniejsze i większe zsuwy mokrego śniegu. Co chwilę głaz wytopiony z lodu spada gdzieś nad naszymi głowami. Nie wygląda to dobrze, musimy tędy zejść, ale praktycznie nie ma miejsca, którego by nie przecinała linia śnieżnych zsuwów. Jako, że nie jesteśmy w stanie zrobić nic lepszego, zaczynamy po prostu sprawnie i szybko schodzić, licząc na to, że lawiny na moment będą miały przerwę. Gdy docieramy za pierwsze szczeliny lodowca, oddychamy z ulgą – tutaj lawiny już nie są w stanie nas dostać.

Zjazdy wiszącym lodowcem ze stanowisk Abałakowa.
Zjazdy wiszącym lodowcem ze stanowisk Abałakowa.
Podziwiam moją osobistą lawinkę, którą udało mi się wyzwolić na zejściu. Cudowne warunki.
Podziwiam moją osobistą lawinkę, którą udało mi się wyzwolić na zejściu. Cudowne warunki.
Ostatni rzut oka na ścianę. Odetchnęliśmy z wielką ulgą, gdy w końcu udało się z niej zejść.
Ostatni rzut oka na ścianę. Odetchnęliśmy z wielką ulgą, gdy w końcu udało się z niej zejść.

Schodzenie idzie o wiele sprawniej niż się spodziewaliśmy. Pokonujemy stromą część lodowca, jednak nie decydujemy się na biwak na plateau, ale idziemy za ciosem, pokonujemy kolejny lodospad i tuż po zmroku docieramy do biwaku na morenie na ok. 3000 m. Zeszliśmy 1800 m, zaskakujące. Następnego dnia – 28 lipca, w piekielnym upale, udaje się nam dotrzeć z powrotem do wioski Chalde i naszego auta. Minęło 7 dni odkąd opuszczaliśmy to miejsce, ale mi się wydaje jakby upłynęło wiele tygodni. Dziwnie jest być znów "na dole".

Zejścia potrafią być zaskakująco szybkie!
Zejścia potrafią być zaskakująco szybkie!
To dziwne i niesamowite być znów „na dole”. Wracamy z innego świata.
To dziwne i niesamowite być znów „na dole”. Wracamy z innego świata.

Po zejściu spotyka nas miła gruzińska niespodzianka. Gdy zachodzimy do guest house celem zjedzenia obiadu, gospodarze witają nas uradowani. Wszyscy cieszą się, że widzą nas żywych. Przyznają, że się martwili, bo nie widzieli nas w ścianie. Gratulują nam przejścia. Dostajemy jedzenie, wznosimy toasty czaczą (lokalny bimber), świętujemy. Pewnie gdybyśmy zostali dłużej, to skończyłoby się to słynną gruzińską ucztą. My jednak ruszamy w swoją stronę.

Guest house Chalde prowadzony przez potomków mieszkańców wioski.
Guest house Chalde prowadzony przez potomków mieszkańców wioski.

Poniżej kontakt do guest house Chalde, jeśli ktoś by potrzebował:

  • telefon: +995 595 400 160 / +995 591 342 225
  • facebook: Svaneti Khalde Guesthouse Khalde
  • email: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.

O drodze

Myślę, że stan lodowców o tej porze roku był niezły. Z drugiej strony, wygląda, że był to ostatni dobry moment. Dlatego na tę drogę (jak i na inne drogi o wystawie południowej w Kaukazie) zalecałbym jednak wybierać się wcześniej. Za niedługo opublikuję artykuł z dokładnym opisem drogi, wraz ze współrzędnymi biwaków i schematami.

Co do kwestii wyceny, to cała droga na główny wierzchołek Jangi-Tau (5085 m) wg. przewodnika ma rosyjskie 4B. Samo wejście na przełęcz Sandro jest wyceniane na rosyjskie 4A. Zatem uważam, że nasze wejście w kategoriach rosyjskiej skali można wycenić na 4A. To w przełożeniu na skalę alpejską daje wycenę D, co zgada się z moimi odczuciami podczas wspinaczki. Odosobnienie, wysokość i skomplikowane lodowce mogłyby sugerować powagę rzędu D+ (rosyjskie 4B), jednak niewielka ilość trudności technicznych skłania mnie do pozostania przy powyższej wycenie. Co samych trudności technicznych, to na drodze występuje tylko wspinanie w lodzie o nachyleniu ok. 50°. Podsumowując: Jangi-Tau Wschodnia (5033 m) południową ścianą – ros. 4A (D), lód 50°, 1000m.

Porażka czy sukces?

Pewnie dla zwykłego zjadacza chleba nie sprawia żadnej różnicy, to czy weszliśmy na wierchołek wchodni (5033 m) czy główny (5085 m). Jednak ja, jako wspinacz, jestem w tej kwestii surowy dla siebie jak i dla innych. Kiedy wyruszam na daną drogę, na dole, arbitralnie ustalam gdzie chcę ją zakończyć. Jeśli nie osiągam zamierzonego celu, przedsięwzięcie traktuję w kategorii porażki. A tutaj celem był główny wierzchołek Jangi.

Z drugiej strony odwaliliśmy kawał dobrej, kaukaskiej roboty. Rozprawiliśmy się z trudnym lodowcem. Wspięliśmy się ponad 1000 metrową ścianą. Potrafiliśmy z tej ściany sprawnie zejść. I daliśmy radę innym przeciwnościom losu. Ponadto weszliśmy na wysoki na 5033 m, rzadko odwiedzany wschodni szczyt Jangi i tym samym Ola przekroczyła barierę 5000.

P1020170.jpg

Jednak dla mnie zabrakło tej kropi nad i jaką byłoby wejście na główny, zamierzony wierzchołek. Dotarliśmy tak daleko, byliśmy tak blisko, ale mimo to zawróciliśmy. Czyż maratończyk, który na 40 km "ukończy" bieg może być z siebie dumny? Czy to, że miał dobry czas na tych 40 km, cokolwiek znaczy?

Czasami wycof robi się z połowy ściany i wie się, że nie ten szczyt nie był w zasięgu, że nie było szans. Tutaj szanse były i także szczyt był jak najbardziej w zasięgu. Są góry, na które wracałem i po trzy razy. Na Jangę już prawdopodobnie nigdy nie wrócę. Dlatego nie lubię jak ktoś mówi, że góry postoją. Życie jest tylko jedno. Czasem trzeba się wycofać, aby je zachować. A czasem trzeba je zaryzykować, aby wejść na szczyt. Gdyby tylko zawsze można było prawidłowo rozróżniać te sytuacje.

contentmap_plugin